- To nie jest stanowisko Obywateli RP, a mój osobisty pogląd, do którego od końca lipcowej batalii o sądy – nierozstrzygniętej przecież, ale już, jak się zdaje, poddanej – próbuję przekonać zarówno własne środowisko, jak te mniej lub bardziej zaprzyjaźnione – pisze Paweł Kasprzak
Wkrótce dojdzie do finału nierozstrzygniętej w lipcu walki o sądy. Lipcowa ofensywa PiS zrodziła protesty, których skala zaskoczyła wszystkich. Przyniosła również wstrząsy w obozie władzy. Pytanie o powtórkę protestów jesienią jest dzisiaj kluczowe. Jeśli PiS przepchnie ustawy w niekonstytucyjnym kształcie, ruch protestu przegra, a z demokracją rozstaniemy się w Polsce na dłużej
Jeśli natomiast likwidację niezawisłości sądów uda się powstrzymać, to zachwieje to podstawami obecnej władzy. Na jedną i drugą ewentualność czas się przygotować. Na obie ewentualności nada się zresztą ta sama odpowiedź. Wypada ją zaproponować przed 21 października – kiedy przypadnie okrągła rocznica przedterminowych wyborów, które zakończyły poprzedni rząd PiS.
W perspektywie przesilenia – kiedykolwiek nastąpi
Nie twierdzę, że powstrzymanie likwidacji niezawisłych sądów jest rzeczywiście realne, choć też nie widzę powodów, by z góry uznawać je za wykluczone. Chcę jedynie powiedzieć, że kto zamierza realnie przeciwstawić się pisowskim ustawom o sądach i wymusić powstrzymanie ich niekonstytucyjnego przeprowadzenia, a nie tylko pokrzyczeć sobie pod Sejmem, powinien mieć świadomość wagi własnych działań i ich politycznych skutków. Lipiec pokazał, że porażka w natarciu na sądy to dla PiS być albo nie być. Potknięcie w tym marszu zachwiało obozem władzy najbardziej w jego dwuletniej historii. I zachwiało nim naprawdę poważnie.
Majdan, przedterminowe wybory… Rosnąca popularność tego rodzaju haseł i pomysłów okazywała się często w ciągu ostatnich dwóch lat prostą konsekwencją frustracji wywołanej dwoma latami bezproduktywnych protestów i demonstracji społecznego oburzenia. Zabrakło programowej debaty, a w niej rzetelnej diagnozy, wskazania możliwych i skutecznych instrumentów zmiany wobec jawnej niemożności działania mechanizmów parlamentarnych. Nie mamy wciąż programu i strategii społecznego oporu, umiemy tylko deklarować oburzenie. Manifestując przy tym bezsiłę. Niczego nie osiągając.
Radykalizacja postaw, która bierze się z bezsilności, ma jak dotąd wyłącznie werbalny charakter, ale wiecznie tak być nie musi i prawdopodobnie nie będzie. Z wszystkich przesileń ostatnich dwóch lat, to ostatnie lipcowe dotyczące sądownictwa, było zdecydowanie najpoważniejsze w tym sensie, że wstrząsnęło podstawami władzy PiS. Pytanie o ład, który miałby się wyłonić z klęski PiS – jakikolwiek scenariusz chcielibyśmy rozważać – na chwilę przestało być abstrakcją lub czymś odległym w czasie, bo klęska PiS na chwilę stała się wyobrażalna.
Widziałem rzecz ze specyficznej, ulicznej perspektywy, ale widziałem ją z bardzo bliska, zaglądając między innymi w przerażone nie na żarty oczy dowodzących oficerów policji, kiedy w noc po głosowaniu w Sejmie, w przeddzień głosowania w Senacie dotarł pod Sejm tłum ponad stu tysięcy zdeterminowanych ludzi. I przynajmniej tyle wiem z całą pewnością, że policja nie rozgoniłaby tłumu przemocą na rozkaz Błaszczaka, żadne polewaczki nie wkroczyłyby do akcji, nie zostałby użyty żaden gaz. Nie ze względu na konstytucję i inne tego rodzaju rzeczy doniosłe, które oficerów policji nie obchodzą nadmiernie, ale dlatego, że na brutalność tego rodzaju oraz na ryzyko wybuchów niekontrolowanej przemocy nie ma wśród kadr policji żadnej gotowości.
Nikt nie wie, co by się stało, gdybyśmy z placu boju tej nocy nie zeszli i Sejm zablokowali na tyle szczelnie, że obrady Senatu nie mogłyby się odbyć. Jeśli jednak opozycja zechce tej jesieni na serio bronić niezawisłości sądów, musi przynajmniej teoretycznie liczyć się z perspektywą sukcesu, musi więc być gotowa do negocjacji i wiedzieć nie tylko, czego w nich chce, ale także kogo reprezentuje. W lipcowych protestach śladu tej gotowości nie było widać – ani wśród partii politycznych, ani wśród ruchów obywatelskich, choć one zmobilizowały masę ludzi i obudziły w nich determinację. Jak zawsze, tak i tym razem nie tylko nie zatrzymaliśmy władzy, ale i – mówiąc poważnie – nawet tego nie spróbowaliśmy, rezygnując z nacisku w momencie być może decydującym… Szliśmy pod Sejm w wielotysięcznym tłumie bez uświadomionego celu i bez przywództwa.
Przy całym własnym wciąż deklarowanym krytycznym stosunku do pomysłu przedterminowych wyborów, nie wspominając o pomysłach przejmowania władzy w drodze polskiej wersji Majdanu, jestem przekonany, że możliwa powtórka z lipca i perspektywa przesilenia każe dzisiaj zażądać samorozwiązania Sejmu i rozpisania natychmiastowych wyborów. Powinniśmy więc pojawić się pod Sejmem tłumem co najmniej takim, jaki pojawił się tam w lipcu, z mocno wyartykułowanymi żądaniami: zatrzymać ustawy, rozwiązać się, rozpisać wybory.
Powinniśmy. Czy jednak potrafimy to zrobić, jest oczywiście sprawą osobną. Żądać od tej władzy czegokolwiek znaczy już bowiem dzisiaj próbować to na niej wymusić. Perspektywa uczciwych wyborów odsuwa się coraz bardziej, a przejęcie przez PiS Sądu Najwyższego będzie znaczącym krokiem na tej drodze. Polityczne wybory, z którymi będziemy mieli do czynienia w przyszłości, to wobec tego nie kampanie wyborcze i nie głosowania, ale raczej pytanie – ustąpią, czy spacyfikują protest, ponosząc koszty rozwiązań siłowych. Wypada przygotować się raczej na tę rzeczywistość niż wciąż myśleć, jak o polityce myśleliśmy przez ostatnie bez mała 30 lat – w kategoriach szans wyborczych mierzonych przedwyborczymi sondażami. Wypada również wiedzieć, dlaczego właściwie sondaże nie dają szans opozycji oraz czy i na ile znaczy to brak szans dla demokracji.
Decydujące przesilenie nastąpi być może nie z okazji niszczenia władzy sądów. Jakikolwiek scenariusz nas jednak czeka – a perspektywa długiego marszu wydaje się coraz bardziej prawdopodobna – coraz trudniej liczyć zarówno na normalny werdykt wyborczy, jak na to, że PiS zaplącze się we własne nogi. Ten drugi wariant – jeśli jest rzeczywiście prawdopodobny najbardziej – zbyt dużo nas będzie kosztował, żeby go chętnie akceptować. Tak czy owak – dzisiaj, czy za rok, dwa lata, pięć, czy dziesięć – perspektywa przesilenia jest tą, na którą musimy się przygotować. Bez tego o demokracji w Polsce należy po prostu zapomnieć.
Przegląd konieczności
Analizując dzisiejszą sytuację w obozie władzy ujawniającym swoje zróżnicowanie, rosnące napięcie w grze pomiędzy Kaczyńskim, Ziobrą, Macierewiczem, Dudą, Kościołem, niektórzy politycy i komentatorzy z niepokojem przewidują możliwość zarządzenia przedterminowych wyborów przez PiS. Skutkiem mogłaby być konstytucyjna większość po stronie Kaczyńskiego, na co wskazują obecne sondaże.
Im większa jest jednak sondażowa przewaga PiS i im bardziej prawdopodobne wydają się plotki o planach przedterminowych wyborów, tym pilniejszą potrzebą staje się w tej sytuacji żądanie rozwiązania Sejmu artykułowane właśnie przez opozycję. W paradoksalny sposób może to odsunąć zagrożenie, utrudniając Kaczyńskiemu ten krok. Pod przymusem on tego zrobić nie może. Ustępując wobec takiego żądania, unieważnia swoją przewagę i ryzykuje porażkę. Przegra na pewno, jeśli wybory zdoła na nim rzeczywiście wymusić wystarczająco silna fala społecznej mobilizacji – gdyby np. wielotysięczny tłum wokół Sejmu skutecznie go zablokował, wymuszając negocjacje i wyłaniając tym samym nowe opozycyjne przywództwo…
Taka wersja rozwoju wydarzeń uchodzi dzisiaj za najmniej prawdopodobną – nie bez racji przecież, mówiąc najoględniej. Wynika z tego jednakże, że nierealne wydaje się dzisiaj opozycji również np. powstrzymanie niszczenia niezawisłej władzy sądów – że w tej sprawie i w innych sprawach porównywalnej wagi kapitulujemy, albo co najmniej godzimy się z klęską. I być może to jest po prostu realistyczna ocena sytuacji. Jeśli jednak tak, to po co opór i jakiekolwiek protesty? Dla budowania elektoratu w spodziewanych wyborach? Poważnie?
Wybory – czy ich żądamy, czy nie – odbędą się, choć nie wiemy, czy będą uczciwe, o czym zapominać nam dzisiaj nie wolno. Postawiwszy żądanie, możemy się spodziewać kilku możliwości, które proponuję przejrzeć pokrótce, bez wstępnego przesądzania szans.
Pierwsza możliwość byłaby więc taka, że jakaś wielka mobilizacja społeczna rzeczywiście wymusza kapitulację obecnej władzy, która, ustępując przed żądaniami, rozpisuje wybory. Wtedy ten, kto własną głową ten mur przebije, zyskuje po pierwsze wszelkie szanse na wyborczy sukces, po drugie w naturalny sposób jednoczy opozycję, zapewniając sobie wsparcie eksperckie, programowe, organizacyjne i finansowe. Pytaniem jest oczywiście, czy cokolwiek jest w stanie taką mobilizację wywołać. Odpowiedzi nikt nie zna – wiemy jednakże, że lipcowe protesty w sprawie sądów były czymś zupełnie niespodziewanym, a jednocześnie najbliższym tego wariantu w dwuletniej historii rządów PiS. I że zabrakło wyraźnie wypowiedzianego celu. Wybory i konstytuanta są takim celem. Koniecznym obok prostego żądania zaprzestania demolki sądów.
Drugą możliwością są przedterminowe wybory zarządzone przez Kaczyńskiego zanim tego rodzaju żądania zostaną przez obywatelskie ruchy opozycyjne poważnie wyartykułowane. Wtedy przegrywamy, a jak można sądzić, PiS zdobywa większość konstytucyjną.
Podobnie wyglądają szanse opozycji w wyborach terminowych – cała różnica polega na tym, że one są odległe w czasie i prawdopodobnie zakładamy przy tym, że zdołamy ten czas wykorzystać. Cóż – PiS wykorzysta ten czas także. Nawet mniej więcej wiemy jak. Sądy, media, organizacje pozarządowe. I samorządy – a tu nie tylko wybory się liczą i nie tylko niepewność co do ordynacji, ale także uprawnienia samorządów. Już przecież wiemy, że in vitro w gminach grozi zarządem komisarycznym. Losy samorządowych szkół pokazują zaś rzeczywisty potencjał oporu gmin wobec niechcianej władzy centralnej.
Z pobieżnego przeglądu zdaje się więc wynikać, że wybory da się w Polsce wygrać z PiS wtedy wyłącznie, kiedy im będzie towarzyszyć bardzo poważne przesilenie społeczne, które je wywoła. Co jednak jeśli ono nie nastąpi?
Żądanie wyborów i uczynienie z nich pierwszego, głównego i organizującego pozostałe żądania postulatu, staje się tym ważniejsze. Nie ustępując PiS stawia się w trudnej sytuacji, w której każde wyjście jest złe. Źle wygląda polityk z lękiem cofający się przed wyborami. Równie źle wygląda ten, kto ustępuje żądaniom. Zwłaszcza aspirujący dyktator traci na takiej słabości.
Tym silniej działać będzie ten mechanizm im wyraźniej żądanie wyborów otwarte będzie na postulaty pisowskiego elektoratu i na tych, którzy nie głosują wcale. Otwartość posunięta aż do debaty konstytucyjnej wyprzedzi w dodatku i zdelegitymizuje zapowiadaną inicjatywę konstytucyjnego referendum Andrzeja Dudy oraz wszelkie inne PiS-owskie próby zmiany konstytucji. Tworzy to szansę przejęcia zarówno inicjatywy, jak i – przynajmniej w jakiejś mierze – postulatów, które za nią stoją.
Dobrze – mówilibyśmy przeciwnikom – zmieńmy konstytucję, jak tego chcecie, ale zróbmy to naprawdę zgodnie z wolą narodu i zgodnie prawem. Głosowanie większością trzech piątych w sprawie sędziów? Niekoniecznie musi to zniszczyć niezawisłość sądów, bo dożywotnie kadencje są w takich razach rozwiązaniem stosowanym w innych demokracjach. Wymagałoby to oczywiście zmiany konstytucji. Porozmawiajmy więc i o tym. Tryb zmiany konstytucji jest w niej przewidziany – zacznijmy więc od przywrócenia konstytucyjnego porządku. Czego dokładnie nie chcecie – pytalibyśmy – skoro odmawiacie naszemu żądaniu: nie chcecie zmiany, czy nie chcecie praworządności?
Ryzykowne tezy o otwartości konstytucyjnej wymagają rzecz jasna komentarza. Wydaje się, że otwartość na zmiany ustrojowego prawa kraju należy dzisiaj do katalogu nieuniknionych konieczności.
Nowa umowa społeczna
Sejm i Senat, wyłonione zgodnie z konstytucją i obecną ordynacją, powinny wziąć na siebie zadania ni mniej, ni więcej, tylko właśnie konstytuanty – jakkolwiek wstrętne są dla nas pomysły zmian konstytucji i praktyka jej bezprawnego niszczenia. Taka jest skala i ranga polskich problemów, które rozwiązać trzeba w pierwszej kolejności i rzeczywiście natychmiast. Nie da się zaś ich rozwiązać bez ustalenia, a może też zmiany reguł gry: bez określenia uczciwych reguł funkcjonowania i finansowania partii, obsady spółek skarbu państwa, zapewnienia stabilnych podstaw apolitycznego korpusu urzędniczego, profesjonalnej niezależności służb mundurowych i specjalnych, gwarancji ich praworządności, bez ustalenia zasad niezawisłości sądów, niezależności mediów i równie ważnych gwarancji ich odpowiedzialności. Gdyby choćby te zadania powierzyć politykom dzisiejszej władzy i opozycji, musieliby być sędziami we własnych sprawach. Samo zaś przywrócenie niezależnego Trybunału Konstytucyjnego będzie wymagało rozwiązań nadzwyczajnej rangi. Dla ich przeprowadzenia nie potrzeba zmiany prawa, ale potrzeba mandatu silniejszego niż zwykła większość w parlamencie wybranym głosami czterdziestu kilku procent obywateli. Bo to po prostu jest sprawa nadzwyczajnie doniosła.
Potrzebny do normalnego funkcjonowania kontrakt społeczny wymaga również odpowiedzi na szereg pytań innego rodzaju – o prawa kobiet, zaniedbane przez wszystkie rządy III RP, a nie tylko rząd PiS, o prawo aborcyjne, prawa mniejszości, o zakres rozproszonej sądowej kontroli konstytucyjnych praw obywateli w zderzeniu z instytucjami państwa, o rolę sprawiedliwości społecznej jako jednego z filarów demokracji, czego akurat nie zaniedbał PiS, a zaniedbali wszyscy pozostali.
Postulat uzyskania szerokiego konsensusu w odpowiedzi na wszystkie te wyzwania oznacza konieczność postawienia przed nowym parlamentem pytań i powstrzymanie się od proponowania odpowiedzi z góry – w trakcie partyjnej kampanii wyborczej. Ważna jest lista problemów, bez rozwiązania których umowa społeczna nie będzie trwała. Programem dla tak wyłonionego parlamentu jest nie pakiet ustaw proponowanych w kampanii, ale zawarcie nowej umowy społecznej.
Postulat konsensusu oznacza niestety także dopuszczenie możliwości zmiany konstytucji – choć to właśnie jej bronimy od dwóch lat. Pierwszym i koniecznym warunkiem wszelkich decyzji pozostaje jednak bezwzględne przestrzeganie obecnej konstytucji. Zmieniać jej nie wolno ani w referendum, które zapowiada Andrzej Duda, ani w ignorujących jej zapisy ustawach, jak to robi obóz PiS. Wolno to zrobić wyłącznie w sposób w konstytucji opisany. Konstytucję wolno zmienić i być może trzeba będzie to zrobić, ale zacząć trzeba od przywrócenia konstytucyjnego ładu.
To ruchy obywatelskie – nie partie – są tym podmiotem, który powinien dziś formułować żądanie wyborów. Jedynym, który może wymusić je na władzy i jedynym zdolnym te wybory wygrać. Kandydatami ruchów obywatelskich mogą być dzisiejsi zawodowi politycy, jednak poparcie którejkolwiek partyjnej listy wyborczej powinno być wykluczone – nie tylko dlatego, że rujnuje wiarygodność i gwarantuje porażkę. To bowiem ruchy obywatelskie powinny w konstytuancie wyznaczyć na użytek partii politycznych reguły polskiej demokracji – a nie partie same dla siebie.
Casus trójki gejów
Chodzi o tych, którzy 6 maja wyszli przed czoło organizowanego przez PO Marszu Wolności, by politykom opozycji pokazać kłopotliwe hasło na transparencie. Drobny skandalik, niegroźne zakłócenie porządku demonstracji, interwencja straży marszu, krzywe uśmiechy polityków z pierwszych rzędów i słabo słyszalne okrzyki aktywistów, pytających jak to właściwie było ze sprawą związków partnerskich w czasach rządów koalicji PO-PSL obalonej przez PiS…
Incydent drobny, a i sama sprawa najważniejsza przecież nie jest – o ile się tylko oczywiście samemu nie jest gejem. Ale skupia się w tej sprawie kilka istotnych polskich problemów, widać w niej kilka przyczyn nieszczęścia, w którym utkwiliśmy po ostatnich wyborach, a także kilka istotnych niemożności wyjścia z sytuacji. Niech to więc będzie przykład – uogólnienia są mniej więcej jasne.
Po pierwsze zatem sprawa związków partnerskich rzeczywiście nie doczekała się nawet próby uregulowania ustawą, nie była nigdy w Polsce przedmiotem żadnej poważnej debaty. Temat nie istnieje nie tylko dla dzisiejszej, prawicowej władzy. Również dla PO nie był on ani ważny, ani w ogóle wart podjęcia. Podobnie rzecz wyglądała w okresach rządów lewicy i wszystkich innych rządów.
Po drugie i ważniejsze hasło „Nie ma wolności bez równości”, wymalowane na kawałku płótna użytym w czasie „incydentu z gejami”, jest niewątpliwie prawdziwe i należy do katalogu bardzo podstawowych wartości konstytucyjnych. Niepodjęcie tego problemu należy uznać za poważny defekt polskiej demokracji i polskiej konstytucji – choć pewnie nie najważniejszy. Nie tylko teraz ignorowano ten problem, ale i zawsze w III RP. A to tylko jeden z wielu przykładów „z lewa” – istnieje wiele innych przykładów również „z prawej strony” palety polskich problemów.
Po trzecie płynie z tej historii przykry morał dla partii dzisiejszej opozycji – zjednoczonej naprawdę, albo tylko zdyscyplinowanej umiarkowanie delikatną ręką Grzegorza Schetyny w sposób, jak zwykle u niego, daleki od finezji. Po fakcie Schetyna opowiadał mianowicie o stoliku, który najpierw trzeba postawić na nogi, by móc na nim grać w demokrację i by się wtedy zająć poważną debatą o prawach gejów. Cóż…
Jakoś jednak nigdy dotąd taki czas nie nadszedł, choć PO miała wiele okazji, a stolik stał spokojnie nieprzewrócony. To przy tym nie Schetyna i nie PO jest tu winna – tak po prostu działa dzisiejszy parlamentaryzm. Nawet gdyby praw gejów bardzo chciał zwycięski i światły obóz rządzący, przegrani w wyborczym plebiscycie populistyczni konserwatyści będą czekali za rogiem na każde potknięcie nowej koalicji, sondaże w tej sprawie będą, jakie są dzisiaj, a wobec tego podjęcie spraw LGBT będzie zawsze ryzykowne i nikt tego ryzyka podjąć nie zechce, bardziej nawet niż tego nie chciał w przeszłości. Aktywiści LGBT dobrze o tym wiedzą i żadnej obietnicy wyborczej już nie kupią. Nie oni jedni. Tę samą świadomość mają dzisiaj wszystkie grupy wyborców – zwłaszcza zaś ta ich większość, która nie głosuje wcale.
Popierasz nasze działania? Wpłać darowiznę!
Konstytuanta to pomysł na tak określony kryzys demokracji. Katalog praw i zasad, które w Polsce należy wydebatować, wynegocjować, ustalić, spisać i uchwalić, być może niektóre potwierdzając w referendach. Sfer do naprawy lub budowania na nowo jest więcej niż te związane z ustrojowymi instytucjami państwa, a niektóre z nich angażują nie mniejszościowe środowiska w rodzaju LGBT, ale wielkie grupy społeczne. Nie da się tego odroczyć na żaden czas po wyborach, które odsuną od władzy populistów z PiS. Może potrzebna jest nowa konstytucja, a może wystarczy tylko potwierdzić starą, ale autorstwo polskiej konstytucji musimy mieć wszyscy. Jako się swego czasu rzekło: „my, Naród, wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”.
Powrót na beczkę prochu
Mandat PiS to w wyborach głos 1/5 uprawnionych wyborców. Wielkość przewagi PiS w parlamencie to „fuks ordynacyjny”. Jeśli uznać ważność tego mandatu – a są ważne powody, w tym konstytucja, której bronimy i fakt, że wybory były z nią zgodne oraz rosnące według wszystkich sondaży, a wcale nie malejące poparcie – to jednak ostentacyjne i z pełną świadomością podejmowane łamanie podstawowych norm demokratycznego ustroju daje podstawę do delegitymizacji tej władzy. W szczególności przesądza o tym odebranie możliwości działania Trybunału Konstytucyjnego. Według doktryn prawnych cywilizowanego świata to właśnie ten moment oznacza państwo bezprawia i wymaga stosownej reakcji.
Takiej reakcji oczekują w istocie ci uczestnicy ruchu demokratycznego, którzy biorą udział w trwających od dwóch lat protestach. Jest to wyraźny, oczywisty polityczny cel, który powinien dzisiaj jednoczyć demokratów. Nie niewyraźne dywagacje o demokratycznych procedurach i nie oceny III RP sprzed ostatniego przewrotu, ale jasny i stanowczy postulat jak najszybszego przerwania bezprawia.
Wszystko w dotychczasowych posunięciach PiS świadczy o tym, że kolejne terminowe wybory nie będą demokratyczne i że nie da się ich wygrać.
Żadna korekta polityki PiS nie jest możliwa – trzeba najpierw obalić umacnianą właśnie dyktaturę, by jakikolwiek demokratyczny ład dało się w Polsce budować.
Nie da się również abstrahować od oceny realizowanej przez PiS polityki w kwestiach innych niż ustrojowe: PiS wyprowadzi Polskę z UE, zrujnuje jej pozycję międzynarodową i sprowadzi zagrożenia zewnętrzne; zrujnuje również gospodarkę oraz kompletnie zdewastuje obywatelskie poczucie demokratycznych wartości. To są wszystko zbyt znaczne straty, byśmy sobie mogli pozwolić na dalsze rządy PiS.
Wiedząc o wszystkich tych rzeczach, trzeba jednakże pamiętać o innych.
Opozycja, gdyby nawet wygrała, nie będzie w stanie stworzyć żadnego demokratycznego obozu, jeśli wybory będą prostym plebiscytem dzisiejszej opozycji przeciw PiS – partie opozycji stworzą co najwyżej twierdzę oblężoną przez populistyczny żywioł. Najszczersi nawet demokraci wybiorą w niej wojskowy dryl zamiast otwartych debat. Nie zniknie żaden z polskich problemów, który wyniósł PiS do władzy.
Od ewentualnej wyborczej wygranej nie zniknie przede wszystkim pisowski elektorat. Wyborcy PiS będą na powrót biegać po ulicach z krzyżami i okrzykami „ścierwo!” na ustach, młodsi z nich założą maski na twarze, dołączą ci z opaskami z falangą na ramionach i rozpocznie się dokładnie to samo destrukcyjne wrzenie, które dopiero co rozsadziło nam państwo. Tylko tym razem wrzeć będzie mocniej.
Powrót do status quo ante nie jest żadnym rozwiązaniem. Dlatego, że władza PiS, jakkolwiek fatalna sama w sobie, nie jest źródłem naszych kłopotów, a raczej ich wyrazem i skutkiem głębszych zjawisk kulturowych, społecznych i politycznych. Brak rzetelnej diagnozy przyczyn kryzysu jest obok braku programowej dyskusji jednym z ważniejszych zaniechań dzisiejszej opozycji. Niezależnie od tego, jakie są te przyczyny, wypada przynajmniej zdać sobie sprawę z ich istnienia. Oraz z faktu, że przy wszystkich specyficznie polskich kontekstach mamy do czynienia z wyraźnie widocznym, choć wcale niełatwo zrozumiałym zjawiskiem globalnym, które nie tylko w Polsce doprowadza do kryzysu tradycyjnych instytucji parlamentarnej demokracji. Z tym wszystkim musimy się mierzyć, jeśli cała ta historia ma się skończyć dobrze.
W czym imieniu?
Wypada też zdać sobie wreszcie sprawę, że naprawdę nie jesteśmy w większości. I być może już nie będziemy. My, „liberalni demokraci” jesteśmy w Polsce mniejszością. Nie tylko sondaże poparcia dla PiS na to wskazują – chodzi o problem głębszy i o wiele poważniejszy.
Chcemy więc np. respektowania praw człowieka w kryzysie uchodźczym, realizacji norm prawa polskiego i międzynarodowego, chcemy poszanowania zasady solidarności z krajami Unii, a jednocześnie wiemy, że większość Polaków nie chce przyjmowania uchodźców w Polsce. Uważamy „kompromis aborcyjny” za fałsz, chcemy liberalizacji przepisów aborcyjnych, wiedząc, że większość Polaków, również większość Polek, uważa kompromis za dobry. Spora grupa chce bezwzględnego zakazu aborcji, a choć na szczęście jest wyraźną mniejszością, to i jej zignorować się nie da, bo to jest jednak ponad 10 proc., więc zdecydowanie powyżej choćby wyborczego progu. Z satysfakcją notujemy wzrost sondażowego poparcia dla idei związków partnerskich par jednopłciowych, ale wiemy też, że jeśli ich zwolennicy stanowią dzisiaj w Polsce większość, to nie jest to żadną miarą większość znaczna i trwała. Wiemy dobrze, że promocja wiedzy o ludzkiej seksualności w szkole powszechnej, zgodna z konstytucyjną zasadą nieskrępowanego prawa do nauki i wiedzy oraz z naszymi postulatami w tej sprawie, napotyka opór konserwatywnej części rodziców, których prawo do wychowania dzieci zgodnie z sumieniem również gwarantuje konstytucja – ta sama, której bronimy. I że jest to wartość, której bronić rzeczywiście należy. Wiemy, że spora część, być może znów większość polskiego społeczeństwa przedkłada efektywność sądów nad ich niezawisłość, że krytyka polskiego sądownictwa jest powszechna i w potężnej mierze uzasadniona. Kara śmierci nawet, by sięgnąć po przykład ekstremalny – gdzie byłaby większość, gdyby o to spytać rodaków? Można tę wyliczankę kontynuować.
Wiemy, że spora część polskiego społeczeństwa nie uważa III RP za własne państwo, czując się wykluczona z udziału w decyzjach o nim i z korzyści z jego rozwoju. Wiemy, że to poczucie ma w wielu przejawach rzeczywiste i racjonalne powody. Nawet jeśli większość takich tez rzeczywiście wynika z niewiedzy lub jest efektem kłamliwej propagandy, są one społecznym faktem, którego nie da się ignorować, jak kiedyś zignorowano choćby wniosek o referendum w sprawie sześciolatków w szkołach z milionem podpisów. Wiemy wreszcie, że konstytucję, której dzisiaj bronimy, poparli w referendum wcale nie „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”, jak ze wzruszeniem czytamy w pięknej preambule, ale ok. 23 proc. uprawnionych do głosowania. Wiemy, że dla wielu rodaków demokracja to bezwzględne rządy większości. Widzimy, że bezczelna i prostacka demolka podstawowych wartości i instytucji demokracji, która budzi nasz sprzeciw, po drugiej stronie dzisiejszego podziału budzi niekłamany zachwyt, satysfakcję i rechot wprost proporcjonalny do gwałtowności naszego wzburzenia. Wiemy, że wierni niepodległościowej tradycji Polacy przedkładają władzę w rękach „patriotów” nad prawa człowieka i demokratyczny ustrój gwarantujący wolność jednostek. Wiemy więc, że w bardzo wielu najistotniejszych dla nas sprawach nie jesteśmy w większości. Partyjne sondaże to przy tym naprawdę nieistotny szczegół.
Podoba Ci się? Udostępnij!
[apss_share]
Jaki więc porządek mielibyśmy zaprowadzić w kraju, kiedy już pozbawimy władzy tych, którzy ją mają mandatem być może rzeczywistej większości, a nie tylko skutkiem ordynacyjnego fuksa? Niezależnie od tego, że ten mandat podeptali, łamiąc konstytucję, bezczelnie jak nigdy dotąd w polskiej historii? W czyim imieniu mamy zaprowadzać w Polsce wymarzony przez nas porządek?
Cóż, debata i referenda decydujące o tych zagadnieniach wyglądają w opisanej perspektywie na niezawodny przepis na porażkę, prawda? Podobnie jak wybory dzisiaj, które zgodnie z prawdziwymi, jak się zdaje, sondażami dają PiS większość być może konstytucyjną.
Otóż z tą rzeczywistością trzeba się dzisiaj zmierzyć. Nie da się ani udawać, że jej nie ma, ani próbować się z nią nie liczyć lub czekać, aż jakiś cud spowoduje odwrócenie sondaży przed nadejściem wyborów.
Nieco lepsze wieści
W ponurym krajobrazie są i dobre wiadomości. W realnym życiu bywa na ogół tak, że ludzie się mobilizują, ruchy społeczne działają, a systemy polityczne ulegają zmianom, kiedy spełnione są dwa warunki: powszechne poczucie zła zastanej rzeczywistości i silne poczucie realności zmian. Oba są konieczne – pierwszy bez drugiego rodzi wyłącznie zjawiska z kategorii społecznych nerwic. To spostrzeżenie, dość już stare, wyjaśnia demobilizujące skutki frustracji zrodzonej w bezproduktywnych protestach ostatnich dwóch lat.
Demokratyczny ruch koncentrował się w tych latach na pierwszym z dwóch wskazanych tu warunków i w całości poświęcał się lamentacyjnemu rozpamiętywaniu zła wyrządzanego przez PiS. Źle przy tym były te lamentacje adresowane, bo przekonywały już przekonanych, ale ich główną wadą było właśnie to, że pogłębiały społeczną apatię zamiast mobilizować. Wyrażaliśmy oburzenie polityką władzy, pokazując, jak ostentacyjnie ta władza nie liczy się z protestami. Jakbyśmy uparli się wykazywać własną bezsiłę.
Zjednoczy opozycję w Polsce i zdobędzie zaufanie to środowisko, które wymusi realne zmiany i powstrzyma ów dotąd niepowstrzymany walec PiS. Wygrana z PiS choćby w drobnej sprawie ma poszukiwaną moc mobilizującą. Do wyborów skutecznie zmobilizuje ludzi ten, kto je na PiS wymusi. To zaś jest nieco inny know-how niż ten, którym dysponują dziś partie i zawodowi politycy.
Są także inne, lepsze wiadomości. Opublikowano niedawno sondaż, w którym zwolennicy liberalizacji przepisów o aborcji niemal zrównali się liczebnie z zadowolonymi z obecnego „kompromisu”. Nieco wcześniej dowiedzieliśmy się, że już większość Polaków popiera równość praw dla związków partnerskich par jednopłciowych. Jak doszło do takiej zmiany poglądów – jeśli ona jest rzeczywista – skoro w wielu innych sprawach, np. uchodźców, mniejszości narodowych, czy w samej sprawie poparcia dla PiS, Polacy wyraźnie skręcają na prawo?
Widzieliśmy już podobne zjawiska w historii. Jednym z nich były pacyfistyczne idee ruchu Wolność i Pokój w latach osiemdziesiątych. Pacyfizm – mówiąc oględnie – z polską duszą nie współbrzmi dobrze, a z polskim patriotyzmem zawsze był w oczywistym konflikcie. A jednak WiP zdołał nie tylko jeszcze za komuny wywalczyć prawo do zastępczej służby wojskowej, ale również oswoić w Polsce pacyfizm, ekologię, prawa kobiet i kilka innych, wcześniej zupełnie niepopularnych rzeczy. Jak to było możliwe? Ano tak, że młodzi ludzie z WiP-u, odważniejsi i bardziej energiczni od nieco starszego pokolenia pierwszej „Solidarności”, demonstrujący na ulicach twardo, nie uciekając przed milicją, doprowadzili do odrodzenia zamierającego wyraźnie ruchu. Pacyfizm stał się w ten sposób niemal niezbędnym elementem każdej patriotycznej demonstracji i polskiego patriotyzmu w ogóle, w paradoksalny sposób wpisując się doskonale w polską insurekcyjną tradycję.
Podobnie tęczowe flagi dzisiaj – początkowo niechciane na demonstracjach demokratów, stały się już ich nieodłącznym elementem, mniej więcej tak, jak to kiedyś było z anarchizującymi WiP-owcami z kolczykami w uszach i punkowskimi czubami na głowach. Owinięci tęczą młodzi ludzie są w widoczny sposób tymi dziś najaktywniejszymi, zwłaszcza w młodszym pokoleniu. Flaga LGBT – bardziej nawet niż flaga Unii – stała się symbolem demokratów. Kobiety i ich prawa podobnie – to kobiety stają w pierwszej linii wszystkich ostatnich demonstracji, za każdym razem podnosząc własne postulaty. Każdy z tych postulatów wpisany ludzką aktywnością w nurt protestu, staje się jego niezbędnym elementem, zyskując poparcie wszystkich. Tych po „demokratycznej stronie” wszakże. Rzecz tym, żeby listę akceptowanych społecznie wartości rozszerzyć. Np. o rzeczywiste poszanowanie mniejszości. O sprawiedliwość społeczną, choćby rozumianą w socjalnych kategoriach redystrybucji dochodów. To da się zrobić, jeśli zdołamy poszerzyć krąg ludzi po naszej stronie.
Wartości się liczą
Wśród komentatorów polityki dominuje pogląd, że o politycznych sympatiach i co za tym idzie o wynikach wyborów decydują bezpośrednie, najczęściej materialne interesy obywateli. To osobny, skomplikowany temat, ale ta dominująca ocena nie wytrzymuje krytyki w najbardziej kluczowych momentach polskiej najnowszej historii. Nie udałby się plan Balcerowicza, gdybyśmy rzeczywiście myśleli według interesów – popieraliśmy go z patriotyzmu, wbrew osobistym dotkliwym stratom. Program PiS miał w oczach jego wyborców również głównie etyczną wartość. Dotyczy to nawet projektu 500+, w którym wcale nie o materialne sprawy chodziło w oczach wyborców. Mniej było ważne, czy te pięć stów znajdziemy rzeczywiście w portfelach, ważniejsze było, że nowi, łaskawi władcy mają taką wolę, by się nad nami pochylić. Istotne było również, skąd się te pieniądze znajdą i w największym skrócie chodziło o to, by one pochodziły z licytacji zegarków ministra Nowaka.
W ten sposób w umysłach zbuntowanych wyborców PiS odwet miesza się ze sprawiedliwością, czyniąc z niej groteskową karykaturę, a jej grozę odczujemy jeszcze nie raz. Jednakże wartości stanęły do boju również po drugiej stronie, przynajmniej początkowo, w konflikcie o Trybunał Konstytucyjny. To one wyganiają ludzi na ulice. Polityczne poglądy i racje takiej mocy nie mają. Tej mocy nie mają nawet – wbrew tezom o oderwanym od koryta establishmencie¬ – nawet najkonkretniejsze interesy. Ani żadna kiełbasa dla maluczkich, ani ośmiorniczki i lukratywne kontrakty dla możnych. Żyjemy – jak zawsze zresztą i niczego złego w tym nie ma – w świecie symboli, mitów i stojących za nimi wartości. W tym świecie czyste dobro walczy z czystym złem. Po prostu.
Kolejny dowód w tej samej sprawie jest bardzo świeży. Jeszcze na tydzień przed lipcowymi protestami powszechnie przewidywano, że pisowski atak na sądy nie wywoła reakcji. Sąd Najwyższy – sądzono zgodnie – to nieczytelna dla mas abstrakcja, a sądy powszechne nie mają dobrej prasy. A jednak protest nastąpił – bodaj najsilniejszy z dotychczasowych. I – jak się zdaje – po raz pierwszy od czasu Strajku Kobiet wzięli w nim udział nie tylko wyborcy partii opozycji, którzy bywali dotąd większością na demonstracjach KOD, ale również ci, którzy nie głosowali wcale. Najwyraźniej to nie naruszone interesy wywołały falę protestów, tylko obrażone wartości podstawowe.
Obóz demokratyczny właśnie dlatego jest słaby, że demokracja nie jest pojęciem ze sfery wartości. W społecznym odbiorze demokracja jest raczej techniką rządzenia – czymś z warsztatu nielubianych politycznych cwaniaków. Po stronie demokratów nie było więc dotąd rozpoznawalnego społecznie etosu. Jeśli w dzisiejszym starciu legionom poległych bohaterów, żołnierzom wyklętym i budzącym drżenie polskich serc szarżom skrzydlatej husarii przeciwstawiamy wciąż to samo marudzenie o demokratycznych procedurach, księgowe kalkulacje spójności budżetu i dopuszczalnego poziomu długu publicznego – to szanse mamy marne i będzie z nami źle.
Ruch, nie partie
Partie liczą się dziś umiarkowanie nie tylko i nie przede wszystkim dlatego, że parlamentarne możliwości się wyczerpały. Bardziej liczy się co innego – kryzys wiarygodności, do którego przełamania partie nie są zdolne. Ani górnicy nie uwierzą już dzisiaj w zapowiedzi utrzymania kopalń, ani ekolodzy w obietnice ich likwidacji, nauczyciele i pielęgniarki nie uwierzą w podwyżki, likwidacja emerytalnych przywilejów zawsze będzie poza zasięgiem Realpolitik, nie będzie nawet edukacji seksualnej w szkołach, jak jej nigdy nie było – o rzeczywistej reformie oświaty nie wspominając.
W oczach wyborców – to sobie trzeba uświadomić koniecznie – jedyną partią wypełniającą wyborcze obietnice jest dzisiaj PiS. I wcale nie jest to przeświadczenie tak bardzo fałszywe, jak to się wydaje liberałom. Liberalne gadanie o nieodpowiedzialności populistycznego projektu 500+ wyborcy uznają dzisiaj za kłamstwo. I mają rację. Nie widać, by budżet państwa od 500+ się walił, nie jest prawdą, że zawalić się od tego musi. Równocześnie PiS jest jedyną partią, której program znaczony jest wartościami, a nie wyłącznie spójnością budżetu, poszanowaniem „żelaznych praw rynku” i respektem dla procedur demokracji. Wstrętnie wykręcone są te pisowskie wartości, ale nigdy dość powtarzania – na politycznym rynku one są dzisiaj jedyne.
Pozostaje nam więc opór społecznego ruchu. Ruch zaś różni się od partii nie tylko instrumentami działania, ale przede wszystkim etosem, który jest dlań najważniejszy. Ruch jest wtedy wiarygodny, kiedy nie handluje wartościami dla umocnienia pozycji. Nie ma tu miejsca na oddanie sprawy Kamińskiego w zamian za niezależność Sądu Najwyższego w innych sprawach, co mogło być przedmiotem transakcji poprzedzającej ostatni, rozczarowujący wyrok SN, jak to niektórzy podejrzewali. Pryncypia nie podlegają negocjacjom, a jeśli do negocjacji dochodzi, to odbywają się one nad, a nie pod stołem. Ruch społeczny nie formułuje nawet programów – ma za to czytelną listę postulatów, z których każdy jest silnie znaczony wartościami.
W Polsce między wartościami każe nam dzisiaj wybierać ów konflikt dwóch wrogich obozów. Pisowski „ciemnogród” z jednej, a „oświecona Europa” z drugiej strony. Rzecz w tym, że tak określony spór jest fałszywy. I dla nas zgubny.
Konstytucyjna aksjologia
„Między silnym i słabym, między bogatym i biednym, między panem i niewolnikiem wolność jest źródłem ucisku, prawo zaś wyzwala”.
Tego zdania nie wypowiedział ani Piotr Ikonowicz, ani Adrian Zandberg – jego autorem był dominikanin, Henri-Dominique Lacordaire, a wypowiedziane zostało to zdanie w Notre Dame w czasie wielkopostnych rekolekcji w 1848 roku. Ciekawa postać, ten Lacordaire – duchowny filozof walczący o wolność sumienia i prasy, związany z francuskimi ruchami rewolucyjnymi. U progu Wiosny Ludów przestrzegał jednak przed absolutyzowaniem wolności i żegnał się z naiwnością własnych fascynacji liberalizmem, choć przecież samej wolności Lacordaire nie przestał cenić i to właśnie w jej imię nauczył się cenić bezwzględność i uniwersalność prawa. Niemal równocześnie Marks z Engelsem publikowali Manifest Komunistyczny, zapowiadając wolność jednym, a niewolę drugim i nie wiedząc jeszcze – czego się z późniejszej historii mieliśmy okazję dowiedzieć – że wolność jednych kosztem niewoli innych nie jest nigdy możliwa.
Prawo z natury rzeczy krępujące wolność i chroniące słabszych przed silniejszymi, bogatszych przed biedniejszymi, mniejszość przed większością i jednostkę przed tłumem – idea w Europie dość stara, w Polsce wciąż zrozumiała nie jest. I bynajmniej nie tylko wyborców PiS to niezrozumienie dotyczy. Źródłem legitymacji protestujących na ulicach demokratów jest przekonanie o większości – pewność własnych racji topnieje wśród demonstrujących bardzo gwałtownie, kiedy się w nich rodzi obawa, że większość stoi po przeciwnej stronie sporu. Tymczasem chodzi nam podobno nie o demokratycznie wyrażaną wolę większości, a o demokrację szanującą mniejszość, a bodaj najnośniejszym przecież znakiem demokratycznego etosu jest figura jednostki samotnie stawiającej czoła zgodnie maszerującym tłumom. Nawet tym z nas, którzy tę wartość cenią, nie przychodzi do głowy, że w miejscu odważnego demokraty stojącego z wzniesioną pięścią lub białą różą, może naprzeciw nas stanąć kiedyś ktoś, kto będzie tak trzymał krzyż…
Wolność słowa: po obu stronach sporu widziana jest jako prawo nieograniczone żadną odpowiedzialnością – usprawiedliwia ono nie tylko lżenie ludzi, nie tylko służy odzieraniu jednostek z godności, ale często służy linczom, a jeszcze częściej – powszechnemu plugawieniu wszelkich standardów w mediach i w publicznej dyskusji. Żaden kodeks etyczny w mediach nie wytrzymał w Polsce konfrontacji z regułami wolnego rynku i najdrapieżniejszej konkurencji, chętnie ubieranej we wzniosłe hasła swobody opinii. Nie ma tu symetrii stron konfliktu, bo szkaradnej propagandy obozu władzy nie da się porównać z niczym znanym z przeszłości – mechanizmy są jednak tożsame, różnice mają charakter wyłącznie estetyczny.
Bezustannie powtarzamy po liberalnej stronie konfliktu opinie o patogennym „rozdawnictwie” w ramach programu 500+, mówiliśmy sporo o „roszczeniowych menelach”, którzy „sprzedali wolność” za 5 stów w portfelu. Przez myśl nam nie przeszło pytanie, po co właściwie potrzebna jest demokracja ekonomicznie i kulturowo słabszym z nas, jeśli nie po to, by za jej pomocą skutecznie domagać się społecznej sprawiedliwości, choćby widzianej w prostych, redystrybucyjnych kategoriach. Gdyby to pytanie postawić choć raz poważnie, być może okazałoby się, że utrzymanie tego konkretnego lub innego projektu redystrybucji dochodów, również za cenę wzrostu podatków, jest pomysłem zrozumiałym nie tylko z aksjologicznych powodów, ale również z całkiem praktycznych – po to po prostu, by utrzymać spokój społeczny i wypełnić tę przypadającą bogatszym część zobowiązań społecznego kontraktu, jakim jest konstytucja.
Główne zło państwa – mit brudnej polityki
„Staję do walki (…) z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści.”
Te słowa – z łatwością moglibyśmy je przypisać Kaczyńskiemu, gdyby nie zawarte w nich archaizmy – wypowiedział Józef Piłsudski na kilka dni przed Zamachem Majowym. To jeden z mitów wciąż nierozliczonej polskiej historii. Zamach Majowy kosztował 379 ofiar w ogarniętej walkami Warszawie i potem 13 lat brunatniejącej Sanacji – każdy rok przynosił kolejne śmiertelne ofiary. Hasła oczyszczenia polityki z „politykierów” powinny budzić grozę – a jednak są wciąż popularne. Ktokolwiek wypowiadał te hasła w przeszłości, nieodmiennie stawał się tyranem, a szacunek, jakim zasłużenie darzymy postać Marszałka, dowodzi, że działo się tak zupełnie niezależnie od szlachetności stojących za hasłami ludzi. Mit „wodza-zbawcy”, gromiącego partyjnych cwaniaków, jest jednym z większych polskich problemów. „Czysta polityka” nieodmiennie staje się ideologią populizmu.
I nie tylko PiS ją podjął. Kukiz również. Także Nowoczesna do niej nawiązała. Jej program w żaden czytelny sposób nie odróżniał się przecież od programu PO – różnica istotna społecznie polegała na tym, że w szeregach Nowoczesnej nie było polityków „skażonych” jakąkolwiek wcześniejszą karierą. Podobnie określa się partia Razem.
Diagnoza Piłsudskiego sprzed niemal wieku jest więc dzisiaj w Polsce powszechnie uważana za aktualną. To z tego powodu blisko 60 proc. Polaków nie głosuje i z tego powodu wybory potrafi w Polsce wygrać PiS. Z tego powodu demolka państwa nie powoduje erozji poparcia dla PiS, a przeciwnie – budzi niekłamany entuzjazm wśród wyborców tej partii. Zapominające o imponderabiliach rozwydrzone partyjniactwo, które dla Piłsudskiego było głównym złem państwa, jest nim niewątpliwie również dzisiaj. Ale dzisiaj wiemy także, czego Piłsudski nie wiedział jeszcze wtedy – że zagrożeniem być może poważniejszym jest inne zło: to, które rodzi się w powszechnym, bezrefleksyjnym potępieniu każdej partyjnej polityki i w otwarciu na populistyczne obietnice uzdrowienia.
W 1926 roku Piłsudski obalał szesnasty już rząd w zaledwie ośmioletniej historii pogrążonej w głębokim kryzysie niepodległej Polski, więc niechęć do wszechwładzy partyjnej polityki i poparcie dla Zamachu zwróconego przeciw konstytucyjnemu porządkowi i legalnie wybranej władzy były więcej niż zrozumiałe. Dzisiaj natomiast… Cóż, dzisiaj również łatwo da się zrozumieć tego rodzaju nastroje. Antypartyjny resentyment, jakkolwiek niebezpieczny, to realia, z którymi wypada się liczyć i wyzwanie, które trzeba podjąć, zamiast narzekać na brak rozsądku rodaków, ulegających populistom i nierozumiejących, że bez partii się nie da. Nie da się przede wszystkim zawrócić Wisły kijem. Należy wreszcie uznać, że wynik ostatnich wyborów oznacza dla partii kartkę raczej czerwoną, a nie żółtą – zwłaszcza dla przegranych partii opozycji.
Nie wolno tracić z oczu totalitarnych zagrożeń, zapomnieć o strasznych konsekwencjach sanacyjnych, antypartyjnych odruchów i populistycznych haseł wymierzonych przeciw „elitom”. Nie znamy lepszego rozwiązania niż partyjny parlamentaryzm. Tyle, że parlamentaryzm jest w kryzysie o głębokich kulturowych źródłach. Na ten kryzys i związane z nim własne kłopoty partie zapracowały solidnie.
Gdzieś więc pomiędzy tymi biegunami – między populizmem antypartyjnych frustracji, a równie groźnym fałszem „zjednoczonej opozycji” i jej obietnic wyborczych – musimy znaleźć miejsce racjonalnego działania, jeśli chcemy przetrwać.
Bez programu?
Niedługo po przegranych przedterminowych wyborach Jarosław Kaczyński powiedział z okazji debaty o reformie programowej polskiej szkoły, że jeśli PiS powróci do władzy, w szkole nie będzie miejsca ani na „propagandę gender”, ani w ogóle na wychowanie seksualne. Odpowiedział mu rechot „liberałów” i kpiny o ciemnogrodzie – zupełnie, jakby edukacja seksualna kwitła za rządów PO i np. SLD…
Nikomu w tym zdominowanym hipokryzją rzekomym sporze nie przyszło na myśl, że przede wszystkim coś głęboko niekonstytucyjnego i pruskiego z ducha tkwi w milcząco i bezmyślnie akceptowanym tu założeniu. Że mianowicie o tym, czego w tych sprawach mają się w przymusowej szkole dowiadywać wszystkie dzieci jednolicie, decyduje jednoosobowo, bez żadnej kontroli urzędnik państwa. W istocie mamy tu zaś do czynienia z konfliktem bardzo podstawowych konstytucyjnych wartości. Konserwatywny katolik odmawiający dzieciom poznania własnej seksualności zadaje gwałt konstytucyjnemu prawu do wiedzy i swobodnego rozwoju. Z kolei progresywny liberał pogwałci równie konstytucyjne prawo konserwatystów do wychowania dzieci zgodnie z sumieniem i narzuci im postępowe idee, jak je kiedyś narzucali bolszewicy – rzecz jasna z zachowaniem oczywistych proporcji. W sprawach konfliktu wartości decydują zwykle sądy – tak się przynajmniej dzieje w cywilizowanych demokracjach. Kiedy ministrem edukacji zostanie jakiś nowy Goebbels – trzeba mu będzie posłać dziecko na wychowanie. Żaden rodzic nie ma możliwości pozwać szkoły ani stojącego na jej czele Goebbelsa przed sąd.
Dobry ustrój nie zakłada szlachetności władców. Przeciwnie – skutecznie broni obywatela przed władcą nikczemnym. Jak słabo bronił nas ustrój III RP – przekonamy się wkrótce między innymi w szkole rodem z IV RP. Będziemy bezsilni. Akurat tę bezsiłę zafundowała nam III RP, a wcale nie PiS.
Obiecać więc w szkole odwrócenie pisowskiej indoktrynacji jest postulatem dalece niewystarczającym. Tu trzeba postawić pytania nigdy dotąd nie stawiane, a niezwykle ważne. I bardzo trudne – szkoła jest przykładem szczególnie dobrym, bo zarysowanego tu problemu nie rozwiązał dobrze żaden kraj na świecie, w którym z kryzysem szkolnictwa zmagają się wszyscy, nawet osławieni Finowie. Czy jednolity program i koncepcja wymagań programowych jednolitych dla wszystkich „na wyjściu z systemu” jest czy nie jest do pogodzenia z konstytucyjnymi wolnościami, to problem kolejny.
Ruch stojący wyłącznie na gruncie konstytucyjnych wartości, a stroniący od „politycznych” projektów, ma więc – okazuje się – zaskakująco wiele do powiedzenia w tego rodzaju sprawach dość przecież szczegółowych. To oczywiście tylko przykład, takich „zastosowań” konstytucji jest więcej. Lub wartości stojących poza konstytucją, a jednak ważnych i społecznie rozpoznawanych.
Nie chcemy partyjnych baronów – żądamy wyborów
Problemem jest więc sama parlamentarna demokracja, która w kryzysie znalazła się nie tylko w Polsce. Ten sam problem – choć u nas ma siermiężną, pisowską twarz Szyszki i jego kumpli – narasta bowiem wszędzie na świecie, a Brexit i Trump są tego przykładami.
Sposób funkcjonowania partii i partyjne finanse są przy tym niezłym przykładem myślenia w poprzek dzisiejszego polskiego podziału.
Jak da się sądzić, z zainteresowaniem i poparciem większości Polaków spotkałaby się tu cała grupa postulatów możliwych do sformułowania bardziej skutecznie, niż PiS próbował to zrobić w sprawie sądów. Czy posłom wolno kandydować z okręgów dowolnie oddalonych od miejsca pracy i zamieszkania? Czy wolno posłom poddawać się partyjnej dyscyplinie w głosowaniach, czy zatem posłowie powinni reprezentować raczej wyborców z okręgu niż zarząd partii? Uwaga – to pierwsze jest sprzeczne z obecną konstytucją, a dyscyplina partyjna jest z nią w pełni zgodna. Czy wolno posłom uzyskiwać dochody inne niż poselskie diety? Czy partiom wolno posiadać majątek? Czy wolno im uzyskiwać dochody z działalności gospodarczej i ogólnie inne niż ze składek oraz państwowych subwencji? Jak wysokie mają być te subwencje? Czy wolno partiom swobodnie dysponować funduszami, prowadzić kampanie reklamowe, czy wolno wydawać na nie tak wielką część własnych środków, czy partie nie powinny być zamiast tego zobowiązane do przeznaczania subwencji na merytoryczną działalność, ekspertyzy i badania? Czy partie powinny przyjąć jakieś minimalne standardy demokratycznej struktury? W tego rodzaju debacie dzisiejszy dominujący dzisiaj podział polityczny przestałby być istotny, a próba jej zablokowania byłaby dla władzy – dla każdej władzy zresztą – propagandowo niezwykle kosztowna.
Choć sformułowałem tu pytania, odpowiedzi są łatwe do przewidzenia. Populizm? Być może, choć powiedziałbym, że raczej czytelna aksjologia. Oczywiście rzeczywistość jest bardziej skomplikowana niż tak proste wybory – i elektorat podobnych do mnie populistów często słyszy tego rodzaju napomnienia ze strony ludzi mądrzejszych i w odróżnieniu ode mnie odpowiedzialnych. Potężny majątek PiS rzadko należy wprost do partii, a częściej do związanych z partią, formalnie niezależnych spółek i fundacji. Obejść wspomniany zakaz byłoby więc łatwo – trudno natomiast byłoby wyobrazić sobie przepis prawa na tyle szczelny, by te możliwości naprawdę zablokować. Podobnie łatwy do obejścia byłby zakaz kandydowania z okręgu innego niż miejsce zameldowania i faktycznej działalności – wystarczy, że kandydujący z Kielc Grzegorz Schetyna zamelduje się w Kielcach i będzie się tam pojawiał np. raz w miesiącu. Więc jednak populizm, albo obietnica bez pokrycia…
Cóż, np. polskie przepisy o telewizji w znacznym stopniu skopiowane z regulacji brytyjskich były w Polsce ordynarnie obchodzone natychmiast po ich uchwaleniu, a Brytyjczycy przestrzegali ich sumiennie. Kultura prawna – mówimy zwykle w takich razach. Słusznie. W tym właśnie rzecz. Jeśli bowiem prawo o partiach powstanie w rzeczywistej debacie, a wyborcy będą świadomi, czego w tej debacie chcieli, obchodzący prawo poseł po prostu przegra w wyborach. Kultura polityczna stanie się faktem również w Polsce, gdzie jej po niemal trzech dekadach demokracji nadal dramatycznie brakuje.
Żądanie wyborów i konstytuanty powinno mieć takie właśnie cele. Chcemy skończyć z patologiami w polityce – dlatego żądamy wyborów. Chcemy pluralistycznej szkoły, wolności dla naszych dzieci i ich rodziców – dlatego żądamy wyborów. Ale chcemy również rozwiązania konfliktu o prawa kobiet – i również dlatego żądamy wyborów. Istnieje obszerna lista tego rodzaju postulatów. Dotyczą mediów, sądów, praw obywatelskich, praw pracowniczych i praw socjalnych, składających się na pojęcie solidarności i sprawiedliwości społecznej, służby cywilnej, służb mundurowych, ustroju samorządów, autonomii kultury i gwarancji jej rozwoju.
I jeszcze coś — dopóki wybory w Polsce będa konfrontacją z dyktatorską władzą i zjednoczenie opozycji będzie w nich naturalnie oczekiwane, regułą powinny się stać międzypartyjne prawybory po stronie opozycji. Tylko tak wyłonione z udziałem obywateli pluralistyczne listy kandydatów da się zaakceptować i tylko takie mają szansę.
Narzędzia – referendum styl kataloński
Najbliższe wybory, które nas czekają zgodnie z konstytucyjnym kalendarzem, to jednak wybory samorządowe, nie parlamentarne. To do nich szykują się dzisiaj zarówno PiS, jak partie opozycji i o nich myślimy wszyscy. Jeśli szanse opozycji mają być w tych wyborach większe niż w parlamentarnych, to właśnie dlatego, że one nie mają wprost partyjnego charakteru. Jednakże oczekiwane przed wyborami wzmożenie będzie miało – już widać zapowiedzi – ten sam charakter boju „Europejczyków” z „ciemnogrodem”. Słusznie poszukuje się tu haseł, symboli i sztandarów uniwersalnych. Problem w tym, że partyjny szyld ideologiczny może się okazać tak samo zgubny, jak był w ostatnim głosowaniu parlamentarnym i jak się tego spodziewamy w następnym.
Nacisk obywatelskich ruchów zogniskowany wokół wyraźnie wyartykułowanego celu pozytywnego byłby czymś jakościowo innym również w perspektywie wyborów samorządowych. Jeśli żądaniu wyborów parlamentarnych towarzyszyć będzie lista postulatów, w których domagamy się podstawowych rozstrzygnięć ustrojowych, to każdy z tych postulatów da się uczynić przedmiotem osobnej batalii. Im bardziej w poprzek podziałów partyjnych pójdą te żądania, tym większą szansę będą ze sobą niosły.
W obywatelskim nacisku o przedterminowe wybory da się np. żądać referendów – choćby we wspomnianej sprawie rozstrzygnięć dotyczących partii. Jeśli pisowska większość odrzuci zgodnie z oczekiwaniami żądanie referendum, można próbować je przeprowadzić „na sposób kataloński”. Teoretycznie mogłyby to zrobić samorządy, zapewniając organizację i sieć lokali do głosowania. Ważność głosowań mogą potwierdzić sądy. U progu wyborów samorządowych żądanie przeprowadzenia referendów wbrew woli pisowskich władz, tworzy sytuację interesującą. Obywatele żądaliby w rzeczywistości nie tylko rozstrzygnięć zawartych w pytaniach referendum, ale również tego, by samorządy stały się rzeczywiście ich samorządami, a sądy – ich sądami. Krok w stronę obywatelskiego sprawstwa – nie do przecenienia. Referendum w kilku gminach zdecydowanie ułatwia decyzję pozostałym. „Pełzająca akcja referendalna” ma zaś szansę stworzyć na PiS nacisk, którego ta władza wytrzymać nie zdoła.
Wielkiego wyboru nie ma
Poszukiwanie lidera zjednoczonej opozycji w castingach lub drodze kuluarowych negocjacji nie ma najmniejszego sensu – w żadnym przewidywalnym scenariuszu. Liderem opozycji będzie ten, kto zdoła choćby na moment powstrzymać rozpędzony PiS-owski walec. W jakiejkolwiek sprawie. Również wtedy, kiedy przegrawszy bitwę o sądy przegramy wojnę o demokrację i czekać nas będzie długa droga. Konfrontacyjnie ostry kurs PiS jest nie tylko forsowny, ale dewastujący dla państwa i groźny dla obywateli. Nie da się liczyć na wybory, bo one stają się po prostu coraz bardziej wątpliwe. Nie ma już dziś miejsca na cele drobne, a sądowa ofensywa PiS pokazuje to dowodnie. W PiS mówią dzisiaj „sądy albo śmierć”. Mogą mieć rację.
Prywatna deklaracja
To nie jest stanowisko Obywateli RP, a mój osobisty pogląd, do którego od końca lipcowej batalii o sądy – nierozstrzygniętej przecież, ale już, jak się zdaje, poddanej – próbuję przekonać zarówno własne środowisko, jak te mniej lub bardziej zaprzyjaźnione. Cóż, im groźniejsza wydaje się sytuacja, tym silniejsza panuje moda na koalicje i jednoczenie opozycji. To oczywiście słuszny pomysł – lepiej jest iść do wyborów razem niż w wiecznym konflikcie. Do wyborów – uczciwych wyborów – droga jest jednak jeszcze daleka i wszystko wskazuje na to, że trzeba je będzie wymusić, bo bez nacisku one się nie odbędą.
Nigdy nie byłem entuzjastą jednoczenia. Zwłaszcza jednoczenia, które samo dla siebie jest wartością, bo w nim nader często gubią się wartości inne. Doświadczyłem tego, wykluczony w imię jedności z KOD-u u progu jego istnienia. Słaby entuzjazm słabnie u mnie jeszcze bardziej, kiedy w koalicyjnych rozmowach mówimy o uzgodnieniu programów, postulatów i haseł – a nie o pryncypiach, których nie da się negocjować i o wierności wobec nich, bo tylko tego rodzaju wiarygodność może nas uratować w zderzeniu nie tyle z PiS-em, co z jego elektoratem. I tylko taka wiarygodność może przynieść sympatię tych wielu milionów, którzy nie bez przyczyn polityką się brzydzą i wobec tego nie głosują i nie protestują wcale. Może więc lepiej niech każdy robi swoje, póki jest jeszcze czas. Wszyscy dołączą do tego spośród opozycji, kto zdoła najwięcej ugrać. Nie ugraliśmy dotąd niczego. Największe dotychczas drżenie w obozie władzy wywołała raczej Akcja Demokracja, a nie parlamentarna opozycja. To na ten widok posłowie chwycili w dłoń świeczki i znicze. Warto o tym pamiętać. I warto robić swoje, nie czekając na rezultaty jałowych jak zwykle rozmów koalicyjnych.
Sam wiem tyle, że jeśli się pojawię w okolicach Sejmu, to tylko po to, by na nim wymusić realne ustępstwa. Albo więc przyjdę tam w sprawie sądów z żądaniem natychmiastowych wyborów, albo w drobnej sprawie zakazu wstępu, który da się przełamać łatwo – i wtedy przyjdę po to, by po raz kolejny pokazać, że ustępstwa PiS są możliwe. Nie mam ochoty pętać się po wiecach wyrażających gniew garstki albo wielkiego tłumu wiecujących – bo ilość ma znaczenie niewielkie. Mam dość. Chcę wyjść na ulicę w towarzystwie ludzi, którzy wiedzą, czego chcą. Nie po to, by gadać, jak bardzo PiS jest zły. Po to, by się organizować do walki o niszczone przez PiS wolności lub wykorzystać zorganizowaną determinację ludzi i wolność kraju po prostu odzyskać.
21 października przypada 10. rocznica przedterminowych wyborów, które zakończyły poprzednie rządy Kaczyńskiego. Święto nadchodzi w kompletnym zapomnieniu. Chcę je tym tekstem przypomnieć – na tydzień przed, choć nie łudzę się, że czasu wystarczy…