W kwietniu 2005 roku wybory regionalne w Apulii (dół włoskiego buta) wygrał Nichi Vendola. W Apulii, jak to w południowych Włoszech, wyborcy nie przepadają za wegetarianami i cyklistami. A Vendola mimo tego, że jest gejem i ekosocjalistą poprowadził centro-lewicową L’Unione do zwycięstwa oraz dwukrotnego powiększenia liczby mandatów w radzie regionu
Komentatorzy byli zgodni w ocenach, co do przyczyny tego sukcesu. Przypisywano go prawyborom, w których wszyscy wyborcy Unii zdecydowali, kto będzie wspólnym kandydatem na Prezydenta regionu.
Wprawdzie prawybory odbywały się we Włoszech także wcześniej – po raz pierwszy zorganizowała je Liga Północna w 1995 roku, jednak partie nie sięgały zbyt często po to rozwiązanie. Sukces w Apulii spowodował, że L’Unione przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi, w głosowaniu, w którym mogli wziąć udział wszyscy jej wyborcy, poddała kandydaturę premiera. Głosowało w nich ponad 10 proc. Włochów, a wybrany w ten sposób Romami Prodi w 2006 roku minimalnie pokonał i odsunął od władzy Berlusconiego. Od tego czasu we Włoszech odbyło się kilkadziesiąt prawyborów, zarówno w formule otwartej (uprawnieni do głosowania są wszyscy wyborcy), jak i zamkniętej (wybierają członkowie partii). Wybierano w nich kandydatów na burmistrzów, premierów, parlamentarzystów, ale także przewodniczących partii.
Oczywiście przyczyną tego zjawiska była zmiana ordynacji na preferującą większe partie, co wymuszało rozdrobnioną scenę polityczną do łączenia się w koalicje. Można było jednak robić to tak jak dotychczas – na drodze uzgodnień pomiędzy statutowymi władzami partii. Powodem, dla którego zaczęto sięgać po rozwiązanie dużo trudniejsze organizacyjne i obarczone poważnymi ryzykami, był postępujący spadek zaufania do polityki i polityków. Włoscy politycy, jak mało którzy przez dziesięciolecia zasłużyli sobie na brak szacunku i zaufania wyborców. Populizm stał się nie tyle zagrożeniem, co rzeczywistością włoskiej sceny politycznej. Zresztą Włochy nie są pod tym względem wyjątkowe.
Zagrożenia, które niosą ze sobą otwarte prawybory nie są urojone, jednak kilkunastoletnie doświadczenia Włoch (a także Francji) pozwalają przyjrzeć się im w oparciu o fakty. Jakie są zatem te ryzyka:
Po pierwsze – organizacja i logistyka. Prawybory wymagają poniesienia kosztów zdublowania sieci państwowych komisji wyborczych. Musi ona gwarantować bezpieczeństwo, równość i tajność głosowania, co oznacza wydatki. We Włoszech i Francji problem ten rozwiązuje się pobierając opłatę od głosujących (1-2 euro). Nie wydaje się to dobre rozwiązanie w przypadku Polski, ponieważ może nie tylko obniżyć frekwencje, ale i spowodować zarzuty wprowadzania cenzusu finansowego. Zasadniczym kosztem organizacji wyborów są jednak wydatki związane z wynajęciem lokali i wynagrodzeniami członków komisji. W formule woluntarnej wybory powinny być możliwe do sfinansowania ze zbiórki publicznej.
Po drugie – ryzyko „sabotażu” ze strony przeciwników politycznych. Konkurencja może zmobilizować swoich zwolenników do głosowania na „najgorszego” kandydata na liście. Jedynym sposobem sprawdzenia, czy ktoś jest „naszym” wyborcą jest podpisanie deklaracji. Zagrożenie to było bardzo poważnie brane pod uwagę przy prawyborach włoskich w 2006 roku. Okazało się jednak, że Clemente Mastella, wskazywany jako kandydat, do poparcia którego nawołuje Dom Wolności Berlusconiego, dostał… 4,5 proc. głosów, podczas gdy zwycięzca Romano Prodi – 75 proc. Zasadnicze wydaje się to, aby technika głosowania utrudniała sabotaż. Oznacza to nie tylko konieczność podpisania deklaracji przez każdego wyborcę, ale również rezygnację z technik głosowania umożliwiających podszywanie się pod inne osoby (głosowanie korespondencyjne i e-głosowanie).
Po trzecie – „friendly fire” – zagrożenie, że agresywna konkurencja w prawyborach spowoduje, że wyborcy przegranych nie zagłosują na zwycięzcę w prawdziwych wyborach. Zjawisku temu jednak przyjrzeli się statystycy. Z analiz prawyborów we Włoszech i Francji wynika jednak, że nie jest tak źle. Potwierdziło się, że istnieją dwa intuicyjnie oczywiste mechanizmy wpływu prawyborów na wynik wyborów. Z jednej strony sam fakt ich zorganizowania zwiększa frekwencję zwolenników partii/koalicji, a z drugiej przegrani mniej chętnie głosują na zwycięzcę. Tyle że pierwszy z tych mechanizmów jest znacznie silniejszy niż drugi.
Po czwarte wreszcie wyborcy „mogą źle wybrać” w prawyborach (kandydata, który ma „obiektywnie” mniejsze szanse). Abstrahując już od ryzykowności założenia, że aparat partyjny lepiej zdecyduje, kto ma większe szanse, przykład Nichi Vendoli pokazuje, że ludzie potrafią nie gorzej wybrać kandydata (nota bene był on Prezydentem regionu przez dwie kadencje).
Nie są to wszystkie problemy i zagrożenia związane z organizacją prawyborów, jako metodą ustalania list kandydatów w koalicjach wyborczych. Pytanie jest tylko, czy Paryż wart jest mszy? Szczególnie w przypadku takiej słabości i rozbicia opozycji, jakie widzimy dzisiaj w Polsce. Wybory samorządowe mogą być dobrą okazją do sprawdzenia tego rozwiązania. Tak jak były w Apulii w 2005 roku.
Rafał Szymczak
fot. Wikimedia